Mariupol: każdy dzień jest jak utrata całego życia
23.03.2022
Sasha, wieloletni pracownik Lekarzy bez Granic z Mariupola w Ukrainie, opisuje życie w mieście otoczonym i bombardowanym przez siły rosyjskie. Ze względów bezpieczeństwa używamy tylko jego imienia.
Urodziłem się w Mariupolu i tu spędziłem całe swoje życie. W Mariupolu studiowałem, pracowałem i bawiłem się. Kiedy zostałem zatrudniony przez Lekarzy bez Granic, cieszyłem się, że będę wykonywał pracę, która ma znaczenie. Życie w Mariupolu było dobre.
Ale nagle zmieniło się w prawdziwe piekło.
Na początku nikt z nas nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje, bo w naszych czasach ten rodzaj rzeczy po prostu nie powinien mieć miejsca. Nie spodziewaliśmy się wojny ani bomb. Myśleliśmy, że to tylko gadanie w telewizji i że ktoś powstrzyma to szaleństwo. Kiedy dotarło do mnie, że to dzieje się naprawdę, zrobiło mi się niedobrze – tak niedobrze, że nie mogłem jeść przez trzy dni.
Najpierw wszystko wydawało się mniej więcej normalne, chociaż wiedzieliśmy, że nic tak naprawdę już nie jest normalne. A potem zaczęły się bombardowania i świat, jaki znaliśmy, przestał istnieć. Nasze życie zostało wplecione między spadające z nieba bomby i pociski, które niszczyły wszystko. Nie byliśmy w stanie myśleć o niczym innym ani odczuwać nic innego. Dni tygodnia przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, nie byłem w stanie powiedzieć, czy to piątek czy sobota, wszystko było jednym długim koszmarem. Moja siostra próbowała liczyć dni, ale dla mnie wszystko było jak za mgłą.
Podczas pierwszych kilku dni udało nam się przekazać część zaopatrzenia medycznego Lekarzy bez Granic do oddziału ratunkowego w Mariupolu, ale kiedy zabrakło prądu i padła sieć telefoniczna, nie byliśmy w stanie skontaktować się z naszymi kolegami ani kontynuować pracy. Rozpoczęło się bombardowanie i było gorsze każdego dnia. Nasze dni składały się z prób utrzymania się przy życiu i znalezienia drogi ucieczki.
Jak opisać, że własny dom staje się miejscem terroru? W całym mieście, w prawie każdej dzielnicy powstały nowe cmentarze. Nawet na małym podwórku w przedszkolu, gdzie powinny się bawić dzieci. Jaką przyszłość może przynieść naszym dzieciom taka przeszłość? Ile więcej bólu i smutku możemy znieść? Każdy dzień jest jak utrata całego życia.
Wzruszyło mnie, że w Mariupolu tyle osób pomaga innym, wydaje się, że każdy ciągle martwi się o kogoś innego, a nie o siebie. Matki martwią się o swoje dzieci, a dzieci martwią się o rodziców. Ja martwiłem się o moją siostrę – była tak zestresowana bombardowaniami, że myślałem, że jej serce się zatrzyma. Jej fitness watch pokazywał 180 uderzeń serca na minutę, a ja byłem bardzo zestresowany, widząc ją w takim stanie. Powiedziałem jej, że to by było głupie, gdyby w trakcie tego wszystkiego umarła ze strachu! Z czasem bardziej się przystosowała i zamiast zastygać ze strachu podczas ostrzału, opowiadała mi o wszystkich kryjówkach, jakie przychodziły jej na myśl. Jednak nadal bardzo się o nią martwiłem i było jasne, że muszą ją stąd wydostać.
Przenosiliśmy się trzy razy, żeby znaleźć najbezpieczniejsze miejsce. Mieliśmy szczęście, bo w końcu zamieszkaliśmy z grupą wspaniałych ludzi, których teraz uważam za swoją rodzinę. Historia pokazuje, że ludzkość przetrwa, jeśli będziemy trzymać się razem i sobie pomagać. Zobaczyłem to na własne oczy i bardzo mnie to porusza.
Wzrusza mnie także, jak odważni są ludzie albo jak odważni muszą być. Pamiętam pewną rodzinę, która gotowała na ulicy przed domem. Zaledwie kilka metrów od ich ogniska znajdowały się dwie duże dziury w ziemi po pociskach, które kilka dni wcześniej trafiły w inną rodzinę.
Byłem wzruszony tym, jak ludzie trzymają się życia i tego, co dobre. 8 marca postanowiliśmy mimo wszystko świętować Dzień Kobiet. Zadzwoniliśmy do sąsiadów, a oni zaprosili swoich znajomych. Komuś udało się znaleźć butelkę szampana, ktoś inny upiekł ciasto, mając tylko połowę składników z przepisu. Udało nam się nawet włączyć muzykę na kilka minut. Przez pół godziny naprawdę czuliśmy, że świętujemy i dobrze było znów śmiać się i być szczęśliwym. Żartowaliśmy nawet, że ten koszmar kiedyś się skończy.
Ale trwał nadal i wyglądało, jakby miał się nigdy nie skończyć.
Codziennie próbowaliśmy wyjechać, ale było tyle plotek na temat tego, co się dzieje, że zaczęliśmy myśleć, że to się nigdy nie stanie. Jednego dnia dostaliśmy informację, że wyjeżdża konwój, więc wskoczyliśmy do mojego starego samochodu i popędziliśmy na miejsce odjazdu konwoju. Powiedzieliśmy o tym tylu osobom, ilu zdołaliśmy, ale teraz wypełnia mnie smutek, kiedy myślę o tych, których nie udało się poinformować. Wszystko potoczyło się tak szybko i nie mogliśmy do nikogo zadzwonić, bo nie działała sieć telefoniczna.
Podczas wyjazdu panował ogromny bałagan i panika, mnóstwo samochodów jeździło we wszystkich kierunkach. Widzieliśmy samochód, w którym było tyle osób, że nie sposób było ich policzyć, a ich twarze były przyciśnięte do szyb. Nie wiem, jak udało im się uciec, ale mam nadzieję, że tak się stało. Nie mieliśmy mapy i obawialiśmy się, że obierzemy zły kierunek, ale w jakiś sposób wybraliśmy ten właściwy i opuściliśmy Mariupol.
Dopiero kiedy próbowaliśmy opuścić Mariupol, dotarło do mnie, że rzeczy mają się gorzej, niż myślałem. Okazało się, że miałem szczęście schronić się w części miasta, która została względnie oszczędzona, ale po drodze zobaczyłem mnóstwo zniszczeń i smutku. Widzieliśmy ogromne kratery po blokach mieszkalnych, zniszczone supermarkety, placówki medyczne i szkoły, a nawet zniszczone schrony, w których ludzie szukali bezpieczeństwa.
Teraz jesteśmy bezpieczni, ale nie wiemy, co przyniesie przyszłość. Kiedy w końcu miałem dostęp do internetu, zszokowały mnie zdjęcia mojego ukochanego miasta w płomieniach i mieszkańców pod gruzami. Przeczytałem w wiadomościach o ostrzale teatru w Mariupolu, gdzie schroniło się wiele rodzin z dziećmi i po prostu brakuje mi słów, żeby opisać, jak się wtedy poczułem. Mogę tylko zapytać – dlaczego.
Nie mieliśmy wyboru – musieliśmy zostawić za sobą wielu bliskich. Myśl o nich i o wszystkich innych, którzy wciąż tam są, jest trudna do zniesienia. Serce boli mnie z niepokoju o moją rodzinę. Próbowałem wrócić, żeby ich wywieźć, ale nie udało mi się. Teraz nie mam od nich wiadomości.
Ci, którzy trzymają się razem, mają większą szansę przeżycia, ale wiele osób jest pozostawiona sama sobie. Starsi i słabi nie mogą przemierzać kilometrów w poszukiwaniu wody i jedzenia. Jak sobie poradzą?
Nie mogę przestać myśleć o starszej pani, którą poznaliśmy na ulicy dwa tygodnie temu. Miała trudności z chodzeniem, a jej okulary były potłuczone, więc nie widziała zbyt dobrze. Wyciągnęła mały telefon komórkowy i zapytała, czy moglibyśmy go dla niej naładować. Próbowałem to zrobić, używając mojego akumulatora w samochodzie, ale bez skutku. Powiedziałam jej, że sieć telefoniczna nie działa i nie byłaby w stanie zadzwonić do nikogo nawet z naładowaną baterią.
„Wiem, że nie będę mogła do nikogo zadzwonić” – powiedziała. „Ale może pewnego dnia ktoś zadzwoni do mnie”. Zrozumiałem, że była sama i wszystkie jej nadzieje wiszą na tym telefonie. Może ktoś próbuje się do niej dodzwonić. Może moja rodzina próbuje zadzwonić do mnie. Nie wiemy tego.
Minął niemal miesiąc odkąd ten koszmar się zaczął i z dnia na dzień sytuacja jest coraz gorsza. Ludzie umierają w Mariupolu każdego dnia z powodu ostrzału, bombardowań, braku podstawowych rzeczy – jedzenia, wody, opieki zdrowotnej. Niewinni cywile zmagają się z niemożliwymi warunkami i trudnościami każdego dnia, każdej godziny, każdej minuty. Tylko niewielkiej części udało się uciec, ogromna liczba ludzi wciąż tam jest, ukrywa się w zniszczonych budynkach albo w piwnicach zrujnowanych domów, bez żadnego wsparcia z zewnątrz.
Dlaczego to wszystko wciąż spotyka niewinnych ludzi? Do jakiego stopnia ludzkość pozwoli, aby ta katastrofa nadal trwała?