
Monika Ślósarska: najważniejsze to skupić się na tym, co możemy zrobić
Zastępczyni szefa misji w Syrii opowiada o swojej pracy w Lekarzach bez Granic oraz o tym, co tak naprawdę jest najtrudniejsze w niesieniu pomocy humanitarnej ludziom w potrzebie.
Kiedy zaczęłaś pracę w Lekarzach bez Granic?
Pracuję z organizacją od 2019 roku.
Na ilu projektach byłaś do tej pory?
Z Lekarzami bez Granic wyjeżdżałam do tej pory cztery razy. Mój pierwszy projekt był w Bangladeszu w Dhace, drugi w Sudanie Południowym w Bentiu, trzeci w Mjanmie w stanie Rakhine, a czwarty w północno-wschodniej Syrii.
Co Cię skłoniło, żeby dołączyć do Lekarzy bez Granic i zaangażować się w pracę humanitarną?
Przez mniej więcej 12 lat mojej kariery zawodowej pracowałam w sektorze komercyjnym. W pewnym momencie stwierdziłam, że fajnie by było zrobić coś innego. Trafiłam na studia z pomocy humanitarnej w Warszawie, potem zaczęłam pracować dla jednej z polskich organizacji pozarządowych. Mogłam wtedy poznać bliżej pracę humanitarną finansowaną przez podmioty instytucjonalne, ale ta praca nie należała do najłatwiejszych. Dużo czasu musiałam poświęcać na sprawy związane z grantodawcami, nie na kwestie dotyczące społeczności, dla których pracujemy.
I to zaczęło mi coraz bardziej przeszkadzać. Zaczęłam wtedy drugie studia podyplomowe z projektowania strategii pomocy humanitarnej. Były współorganizowane z Międzynarodowym Komitetem Czerwonego Krzyża i z Lekarzami Bez Granic. W tamtym czasie poznałam sporo ludzi z Lekarzy Bez Granic. Zrozumiałam, że są organizacje, których działalność jest finansowana dzięki wsparciu zwykłych ludzi, którzy są darczyńcami. Takie organizacje mają dużo większą szybkość i elastyczność działania. I tą niekrótką drogą trafiłam do Lekarzy bez Granic.

Czyli liczyła się efektywność w niesieniu pomocy?
Wydaje mi się, że w kryzysach humanitarnych, aby móc tak naprawdę ratować życie i zdrowie, trzeba być szybkim i trzeba mieć pieniądze – bo pomoc jest droga. Lekarze Bez Granic mają niezależność finansową i są dużą organizacją, która potrafi w kryzysach dotrzeć z wysokiej jakości pomocą. Rzeczywiście ratujemy życie i zdrowie.
W 2024 roku byłaś w Syrii na stanowisku zastępczyni szefa misji (Deputy Head of Mission). Na czym polega koordynowanie projektu na miejscu kryzysu humanitarnego? Jak kieruje się tak ogromnym przedsięwzięciem?
Kluczowe jest to, żeby pamiętać, że Lekarze bez Granic pracują w bardzo dynamicznych kontekstach. Z punktu widzenia mojej ostatniej roli, ale też z punktu widzenia koordynatorów projektu kluczowe jest obserwowanie tego, co się wokół nas dzieje. Po pierwsze: jakie potrzeby są w społecznościach, którym chcemy nieść pomoc. Te potrzeby z czasem się zmieniają, więc trzeba cały czas być bardzo blisko tych społeczności. Rozmawiać bezpośrednio z ich przedstawicielami praktycznie co tydzień, żeby dokładnie wiedzieć, co się dzieje. To nam pozwala budować akceptację i wsparcie tych lokalnych społeczności, bo bez tego nie byłoby mowy o wykonywaniu jakiejkolwiek pracy jako organizacja międzynarodowa.
Druga rzecz to monitorowanie ryzyka, na przykład ryzyka eskalacji konfliktu zbrojnego, czy ryzyka katastrof naturalnych. Staramy się rozumieć, czy nasi pacjenci są bezpieczni i mogą do nas bezpiecznie dotrzeć, czy nasze zespoły mogą pracować w bezpiecznych warunkach.
To jest taki duży parasol, pod którym później kryją się bardzo standardowe zadania, czyli pilnowanie budżetu, pilnowanie terminów, napisanie raportu od czasu do czasu, spotkania z zespołem.

Według twoich obserwacji, jakie są największe trudności w dostarczaniu pomocy ludziom na miejscu? Mówiłaś wcześniej o aspekcie instytucjonalnym i o współpracy z lokalnymi społecznościami, ale może jest coś jeszcze szalenie ważnego, ale niewypowiedzianego?
Myślę, że najtrudniejsze jest pogodzenie się z własnymi ograniczeniami. Czegokolwiek byśmy nie robili i jak wielką organizacją nie jesteśmy jako Lekarze bez Granic, to skala potrzeb, skala cierpienia, skala tak podstawowej potrzeby jak dotarcie do lekarza w każdym miejscu, w którym pracowałam, jest dużo większa niż to, co my możemy w praktyce zrobić.
Moim zdaniem w pomocy humanitarnej najtrudniejsza rzecz nie polega na tym, jak pomóc wszystkim. W sytuacji ograniczonych zasobów trzeba podjąć na miejscu tę niezwykle trudną decyzję, komu nie będziemy w stanie pomóc. Chodzi o wskazanie tych ludzi, którzy są najbardziej narażeni na utratę zdrowia i życia i zaakceptowanie faktu, że zawsze będą tacy, do których nie dotrzemy z pomocą, bo jako organizacja mamy swoje ograniczenia tak jak i każda inna organizacja na świecie.
Osoby na moim stanowisku, czyli osoby w tzw. pionie operacji, ale również medycy to ludzie, którzy codziennie muszą tłumaczyć komuś, że nie jesteśmy w stanie pomóc. Jako Lekarze bez Granic pomagamy milionom ludzi, ale sami nie jesteśmy w stanie zrobić wszystkiego.
Dlatego też dla nas i dla naszych zespołów jest tak ważne, żebyśmy skupili się na tym, co możemy zrobić, bo skala potrzeb przerasta w tej chwili wszystkich na świecie. To jest globalny problem. Ale robimy bardzo dużo i robimy rzeczy świetnej jakości. I myślę, że ciągle należy sobie o tym przypominać, żeby mieć po prostu motywację do codziennej pracy.
Czy Twoim zdaniem obecność Lekarzy bez Granic coś zmienia w miejscach kryzysów humanitarnych?
Nie mi to oceniać, ale mogę przytoczyć dwie historie, które mi się przydarzyły. Pierwsza, to kiedy w Sudanie Południowym zjeżdżałam z projektu na weekend do stolicy, do Dżuby. Miałam na sobie koszulkę z logotypem Lekarzy bez Granic. Weszłam do hotelu, w którym miałam zakwaterowanie i zaczęłam rozmawiać z panem na recepcji. Nagle zaczepił mnie kierownik hotelu, który powiedział, że 30 lat temu musieli z całą rodziną uciekać do obozu. Jego siostra zachorowała, nie pamiętał już na co umarła. On zachorował na to samo. My tam byliśmy i powiedział, że nasz lekarz uratował mu życie.
Z kolei w Syrii, w Rakce, wszędzie, gdzie pojawi się osoba z Lekarzy bez Granic, pojawiają się wspomnienia. Syryjczycy mówią: my pamiętamy, że jak skończyło się „zdobywanie” Rakki, to wy jako pierwsi wjechaliście i odbudowaliście szpital [w listopadzie 2017 roku].
Kiedy słyszysz coś takiego o organizacji, dla której pracujesz, to zaczynasz rozumieć, że twoja praca ma sens.

Na koniec chciałam Cię jeszcze zapytać o to, co ci najbardziej zapadło w pamięć ze wszystkich projektów. Masz jakieś szczególne wspomnienia z któregoś wyjazdu?
Najbardziej zapadł mi w pamięć cyklon Mocha, który w 2023 roku uderzył w stan Rakhine w Mjanmie. Mieliśmy bazę w mieście, które znajdowało się na obszarze zagrożenia cyklonem, ok. 500 m od plaży. W pewnym momencie musieliśmy ewakuować wszystkich pracowników zakwaterowanych na terenie naszego ośrodka (w tym byli pracownicy międzynarodowi albo pracownicy Lekarzy bez Granic z innych lokalizacji w Mjanmie). Większość osób zatrudnionych lokalnie została na miejscu z rodzinami (nie mogliśmy ich ewakuować, ale na szczęście wszyscy przeżyli). Schroniliśmy się w zakonie buddyjskim, jak wszyscy inni. Pamiętam to doskonale, bo siedząc w tych koszulkach Lekarzy bez Granic, to my byliśmy uchodźcami i ratowała nas lokalna społeczność.
W projektach humanitarnych nie ma hierarchii, musimy sobie nawzajem pomagać. W obliczu kryzysów nie ma równych i równiejszych.
Monika Ślósarska jest związana z Lekarzami bez Granic od 2019 roku. Pracowała w międzynarodowych projektach humanitarnych, wdrażając strategie medyczne dla danego kraju, dbając o bezpieczeństwo pracowników oraz jednocześnie negocjując dostęp pacjentów do placówek medycznych. Do tej pory zajmowała się koordynacją projektów m.in. w Bangladeszu (2019-2020), w Sudanie Południowym (2021-2022), w Mjanmie (2022-2023) oraz jako zastępczyni szefa misji w Syrii (2024). Jest absolwentką drugiej edycji studiów podyplomowych z pomocy humanitarnej na Uniwersytecie Warszawskim oraz studiów z zakresu filozofii.